Domek na drzewie i Melikłaki
Gdy miałam kilka lat moim marzeniem był domek na drzewie. Z mega zacięciem i zapałem próbowałam sobie taki zbudować. Stare, znalezione gdzieś w komórkach deski, razem z koleżanką przytwierdzałyśmy do gałęzi – a to przy pomocy zardzewiałych gwoździ, a to przywiązując drutem, który też był stary i pordzewiały, więc często kruszył się i mocowania desek były raczej na słowo honoru, niż na wieki wieków.
Na ogół prace kończyły się na zrobieniu podłogi (czytaj – jedna deska płasko ułożona na gałęzi, z powbijanymi do połowy gwoździami).
I choć bardzo obraz ten odbiegał od tego z marzeń (bo PRAWDZIWY domek na drzewie, to taki z czterema ścianami, małym tarasem i spadzistym dachem), to bujna wyobraźnia,
pozwalała na realizację najwspanialszych zabaw.
Czasem deska na gałęzi zamieniała się w kryjówkę przed złoczyńcami, czasem w szpiegowską bazę, do wypatrywania złodziei, innym razem w dystyngowany apartament, do którego równie dystyngowana koleżanka (z kilkoma strupkami na kolanach), po wskrabaniu się na gałąź, zakładała nogę na nogę (a kto pięciolatce zabroni!), i unosiła delikatnie mały palec do góry, pijąc przy tym wyimaginowaną herbatkę z tłuczonej porcelany…
NIEDOSKONAŁOŚĆ i NIEKOMPLETNOŚĆ tych przedmiotów NIE BYŁA PROBLEMEM.
Problemy?
Problemem był tylko obiad, który ZAWSZE zaczynał się w niewłaściwym momencie i za szybko, no i oczywiście Mama, która nie dopuszczała żadnego “Jeszcze chwilę!!”
Problemem było kończące się lato i nadchodząca jesień, które oznaczały konieczność przeniesienia marzeń o domku na drzewie, do swojego pokoju. Problemem był przyjazd cioci, kiedy to trzeba było dotrzymać towarzystwa, z grzeczności, choć przez chwilę, zamiast bawić się w swojej kryjówce.
Ale na pewno nie to, że “domek” był daleki od ideału.
Zastanawiam się, w którym momencie i kto (lub co?) wpoił mi (a może nam, może Wy też tak macie), że kreacja na imprezę musi być najpiękniejsza ze wszystkich, projekt w pracy najlepiej przygotowany, wycisk na siłowni największy, a wystrój mieszkania najbardziej perfekcyjny i przemyślany?
Dlaczego nie dajemy sobie prawa do niedoskonałości, którą i tak nasze złowieczeństwo zakłada?
Nie jestem i nie będę idealna. To po prostu jest niemożliwe. Bo nie ma ludzi doskonałych, nie ma rzeczy, przedmiotów doskonałych, nasi przyjaciele mają i będą mieli wady, a mieszkanie – nieważne jak będziemy je sprzątać – zawsze znajdzie się w nim jakiś zagubiony, schowany melikłak (tak nazywamy kurzowe koty w domu, na cześć mojej kocicy Meli, która pewnie przyczynia się mocno do produkcji tychże 😉
I te melikłaki zawsze wyskakują spod łóżka wtedy, kiedy nie potrzeba, kiedy nie powinny i nie wypada, jakby miały wbudowane czujniki ruchu, reagujące na gości 😉
No i co z tego?
Czy nie cudownie jest po prostu cieszyć się tą chwilą? Bycia razem, wspólnego picia herbaty (nawet w filiżankach nie od kompletu), picia wina w kubeczkach, choć nie są ani do czerwonego, ani do białego, przygotowywania kolacji na stoliku zbitym ze skrzynek po jabłkach?
Czy nie lepiej odpuścić dążenie do IDEAŁU I PERFEKCJI na rzecz RADOŚCI BYCIA?